Praca wychowawcza Sióstr Zmartwychwstanek w Warszawie
Praca wychowawcza Sióstr Zmartwychwstanek w Warszawie
W czasie I Wojny Światowej Siostry prowadziły działalność charytatywno-wychowawczą: organizowały ochronki oraz kursy przygotowujące do wykonywania zawodu.
Siostry przejęły Seminarium Nauczycielskie na Sewerynowie
które w dwa lata później stało się własnością Zgromadzenia. Była to pięcioletnia szkoła średnia prowadząca do matury i dająca uprawnienia do wykonywania zawodu nauczycielskiego. Już w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości seminarium uzyskało wysoką pozycję w szkolnictwie warszawskim, otrzymało też uprawnienia państwowe.
W miarę rozwoju szkoły i wobec braku miejsc dla kandydatek, Zgromadzenie podjęło budowę kompleksu szkolnego zwanego Zakłady Naukowe Sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu.
Tam w 1930 r. przeniosło się Seminarium, które istniało do 1936 r., to jest do momentu, gdy nastąpiła w Polsce likwidacja wszystkich seminariów nauczycielskich. W nowym kompleksie szkolnym, jeszcze przed zamknięciem seminarium, istniały także: przedszkole, szkoła powszechna, gimnazjum (najpierw ośmio- a potem czteroletnie) oraz dwuletnie liceum ogólnokształcące. Liczba uczennic wszystkich szkół żoliborskich w latach trzydziestych sięgała ok. 800 osób, a w bardzo dobrze wyposażonym internacie mieszkało ok. 100 dziewcząt.
We wrześniu 1939 r.
Siostry jak zwykle rozpoczęły nauczanie, które okupant kazał przerwać – zezwolono jedynie na prowadzenie szkoły powszechnej (do 1943 r.). W czasie okupacji szkoła prowadziła tajne nauczanie, które początkowo obejmowało poziom gimnazjum i liceum, a od 1943 r. także szkoły powszechnej, i trwało aż do powstania. Każdego roku w czasie wojny w liceum na Żoliborzu była matura. Siostry organizowały też przedstawienia i uroczystości o charakterze patriotyczno-religijnym. W ciągu lat okupacji nauczaniem zostało objętych ok. 1000 dzieci i młodzieży. W czasie powstania w budynkach szkoły i klasztoru zorganizowano szpital, a wiele uczennic wzięło udział w powstaniu jako łączniczki i sanitariuszki.
Po wojnie szybko podjęto starania o odbudowę zniszczonego w 80% gmachu
Już na początku 1946 r. uczennice mogły wrócić do budynku na Krasińskiego – otworzono przedszkole, szkołę powszechną i pierwsze klasy gimnazjum. W 1949 r. władze zamknęły szkołę powszechną. Mimo starań sióstr i rodziców decyzji nie udało się zmienić.
We wrześniu 1948 r. gimnazjum zostało zamienione na liceum
Już w kilka lat po wojnie szkoła dysponowała bogatym, jak na owe czasy, wyposażeniem w sprzęt dydaktyczny.
Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte
były dla szkoły okresem wyjątkowo trudnym – przede wszystkim była to walka o przetrwanie szkoły. Szkoła musiała co roku starać się o przedłużenie praw (dopiero po 1989 r. szkoła uzyskała uprawnienia państwowe na czas nieokreślony).
Zjazd absolwentek
Z okazji stulecia istnienia Zgromadzenia odbył się zjazd absolwentek – uczestniczyło w nim ok. 300 byłych uczennic szkoły z różnych okresów.
Powstanie Prywatnego Gimnazjum Sióstr Zmartwychwstanek
W wyniku reformy oświaty w 1999 r. przy liceum powstało Prywatne Gimnazjum Sióstr Zmartwychwstanek.
Siostry ponownie otworzyły Szkołę Podstawową
Od 1 września 2015 r. siostry ponownie otworzyły Szkołę Podstawową. Siostry dostały pozwolenie na otworzenie Publicznej Szkoły Podstawowej.
Od 1 września 2019 r
Siostry przyjęły dzieci do dwóch klas pierwszych publicznych.
Zapraszamy do krótkiego, historycznego spaceru – Twierdza Zmartwychwstanek
Dr Janusz Smykowski – przewodnik Muzeum Powstania Warszawskiego, cykl: „Mówi Warszawa, spacer po historycznej Warszawie”
Kliknij tutaj aby prześć do serwisu facebook i zobaczyć filmik.
Szkoła we wspomnieniach uczestniczek Powstania Warszawskiego na podstawie Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego
Maria Sztark-Sobieniecka - w Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem „Ziuta” brała udział jako sanitariuszka w Zgrupowaniu „Radosław”, w Batalionie „Czata”.
(...) w tym czasie chodziłam do szkoły sióstr Zmartwychwstanek, to już było gimnazjum, dlatego bo w 1939 roku zdałam do gimnazjum imienia właśnie Aleksandry Piłsudskiej tutaj na Żoliborzu, ta pierwsza klasa trwała parę tygodni. I potem siostry Zmartwychwstanki zorganizowały tak zwaną szkołę krawiecką i pod przykrywką tej szkoły krawieckiej było gimnazjum. Najpierw były komplety tutaj u nas i w naszym domu, znaczy nie w naszym mieszkaniu, tylko tutaj mieszkali państwo, których mieszkanie było bezpieczne, ponieważ po prostu oni byli Niemcami. Byli Reichsdeutschami. Do tej szkoły, chodziłam z córką tej rodziny wojskowych i pierwsze komplety były zorganizowane u niej, bo nikt nie myślał, że w takim domu może być zorganizowane nielegalne uczenie (komplety). Potem uczyłam się u sióstr Zmartwychwstanek do Powstania.
Barbara Jędrzejewska - w czasie Powstania była na Żoliborzu w plutonie 202.
(...) A w szkole byłam u sióstr zmartwychwstanek, gdzie też były… To znaczy przede wszystkim były komplety. Chodziłyśmy do szkoły, która nazywała się szkoła krawiecka, ale przy tej szkole krawieckiej uczyłyśmy się wszystkich przedmiotów.
Zapraszamy do krótkiego, historycznego spaceru – Twierdza Zmartwychwstanek
Dr Janusz Smykowski – przewodnik Muzeum Powstania Warszawskiego, cykl: „Mówi Warszawa, spacer po historycznej Warszawie”
Kliknij tutaj aby prześć do serwisu facebook i zobaczyć filmik.
Szkoła we wspomnieniach uczestniczek Powstania Warszawskiego na podstawie Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego
Maria Sztark-Sobieniecka - w Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem „Ziuta” brała udział jako sanitariuszka w Zgrupowaniu „Radosław”, w Batalionie „Czata”.
(...) w tym czasie chodziłam do szkoły sióstr Zmartwychwstanek, to już było gimnazjum, dlatego bo w 1939 roku zdałam do gimnazjum imienia właśnie Aleksandry Piłsudskiej tutaj na Żoliborzu, ta pierwsza klasa trwała parę tygodni. I potem siostry Zmartwychwstanki zorganizowały tak zwaną szkołę krawiecką i pod przykrywką tej szkoły krawieckiej było gimnazjum. Najpierw były komplety tutaj u nas i w naszym domu, znaczy nie w naszym mieszkaniu, tylko tutaj mieszkali państwo, których mieszkanie było bezpieczne, ponieważ po prostu oni byli Niemcami. Byli Reichsdeutschami. Do tej szkoły, chodziłam z córką tej rodziny wojskowych i pierwsze komplety były zorganizowane u niej, bo nikt nie myślał, że w takim domu może być zorganizowane nielegalne uczenie (komplety). Potem uczyłam się u sióstr Zmartwychwstanek do Powstania.
Barbara Jędrzejewska - w czasie Powstania była na Żoliborzu w plutonie 202.
(...) A w szkole byłam u sióstr zmartwychwstanek, gdzie też były… To znaczy przede wszystkim były komplety. Chodziłyśmy do szkoły, która nazywała się szkoła krawiecka, ale przy tej szkole krawieckiej uczyłyśmy się wszystkich przedmiotów.
Poniżej wspomnienia naszych absolwentek z lat 50 i 70-tych
Poniżej wspomnienia naszych absolwentek z lat 50 i 70-tych
Klasa moja zdająca maturę w 1951 roku byłaobjęta jako pierwsza nowym systemem nauczania w tzw."11-latce".Ponieważ nie było wiadomo czy szkoła otrzyma "prawa" i czy; maturę będziemy zdawały z pięciu przedmiotów (w tym z dwóch pisemnych), czy z jedenastu przedmiotów, to na dwa lata przed ukończeniem nauki prawie połowa uczennic odeszła do szkół państwowych, aby nie mieć kłopotów przy staraniu się na wyższe studia.
Szykany szkoły zakonnej i jednocześnie uczennic polegały m.in. na tym, że nie udzielano wcześniej praw szkoły państwowej. Była to prawdziwa wojna nerwów. Uczennice zdające maturę w 1951 roku do ostatniej chwili nie wiedziały z ilu przedmiotów będą musiały zdawać.
Zawiadomienie o otrzymaniu praw nadeszło w ostatniej chwili kiedy zasiadały one do egzaminu pisemnego z trzeciego przedmiotu.
Był to wspaniały Dzień Zwycięstwa. Nigdy nie zapomnę chwili kiedy w czasie lekcji matematyki w mojej klasie się z hukiem otworzyły się drzwi i uczennica z klasy maturalnej zawołała od progu: "mamy prawa"!, a my wszystkie łącznie z nauczycielką poderwałyśmy się z miejsc i pędem bez jednego słowa - bo wiedziałyśmy KOMU i gdzie mamy za to podziękować- pobiegłyśmy do kaplicy, która była chyba na pierwszym piętrze. Podobno i dzieci z przedszkola słysząc powszechną radość również zaczęły wołać "mamy prawa" - oczywiście nie rozumiejąc o co chodzi.
Moja klasa w następnym roku szkolnym wiedziała o otrzymaniu praw trochę wcześniej. Osobą, która prowadziła o to starania przez wiele miesięcy czy tygodni była siostra Angelina Kakietek - dyrektorka szkoły. Kiedy wracała z Ministerstwa Oświaty jak "zbity pies" z opuszczoną głową wiedziałyśmy, że wraca bez pozytywnej odpowiedzi i mogłyśmy się tylko domyślać ile znosiła tam upokorzeń. Odpierała Ona również ataki władz partyjnych z dzielnicy, aby w szkole powstało koło ZMP.
Pamiętam także zebranie w sali gimnastycznej w obecności Siostry Angeliny i uczennic ze starszych klas dwóch panów rozpoczęło słowną agitację. Po jej zakończeniu głos zabrała Siostra Angelina_ była to miażdżąca krytyka, mądra i przekonywująca. A my uczennice dosłownie "rosłyśmy w górę" z dumy i radości, że mamy tak mądrą i wspaniałą dyrektorkę oraz wzór niezłomności do naśladowania w naszym dalszym, dorosłym życiu.
Z wyrazami szacunku
E. Jaxa - Bykowska
Klasa moja zdająca maturę w 1951 roku byłaobjęta jako pierwsza nowym systemem nauczania w tzw."11-latce".Ponieważ nie było wiadomo czy szkoła otrzyma "prawa" i czy; maturę będziemy zdawały z pięciu przedmiotów (w tym z dwóch pisemnych), czy z jedenastu przedmiotów, to na dwa lata przed ukończeniem nauki prawie połowa uczennic odeszła do szkół państwowych, aby nie mieć kłopotów przy staraniu się na wyższe studia.
Szykany szkoły zakonnej i jednocześnie uczennic polegały m.in. na tym, że nie udzielano wcześniej praw szkoły państwowej. Była to prawdziwa wojna nerwów. Uczennice zdające maturę w 1951 roku do ostatniej chwili nie wiedziały z ilu przedmiotów będą musiały zdawać.
Zawiadomienie o otrzymaniu praw nadeszło w ostatniej chwili kiedy zasiadały one do egzaminu pisemnego z trzeciego przedmiotu.
Był to wspaniały Dzień Zwycięstwa. Nigdy nie zapomnę chwili kiedy w czasie lekcji matematyki w mojej klasie się z hukiem otworzyły się drzwi i uczennica z klasy maturalnej zawołała od progu: "mamy prawa"!, a my wszystkie łącznie z nauczycielką poderwałyśmy się z miejsc i pędem bez jednego słowa - bo wiedziałyśmy KOMU i gdzie mamy za to podziękować- pobiegłyśmy do kaplicy, która była chyba na pierwszym piętrze. Podobno i dzieci z przedszkola słysząc powszechną radość również zaczęły wołać "mamy prawa" - oczywiście nie rozumiejąc o co chodzi.
Moja klasa w następnym roku szkolnym wiedziała o otrzymaniu praw trochę wcześniej. Osobą, która prowadziła o to starania przez wiele miesięcy czy tygodni była siostra Angelina Kakietek - dyrektorka szkoły. Kiedy wracała z Ministerstwa Oświaty jak "zbity pies" z opuszczoną głową wiedziałyśmy, że wraca bez pozytywnej odpowiedzi i mogłyśmy się tylko domyślać ile znosiła tam upokorzeń. Odpierała Ona również ataki władz partyjnych z dzielnicy, aby w szkole powstało koło ZMP.
Pamiętam także zebranie w sali gimnastycznej w obecności Siostry Angeliny i uczennic ze starszych klas dwóch panów rozpoczęło słowną agitację. Po jej zakończeniu głos zabrała Siostra Angelina_ była to miażdżąca krytyka, mądra i przekonywująca. A my uczennice dosłownie "rosłyśmy w górę" z dumy i radości, że mamy tak mądrą i wspaniałą dyrektorkę oraz wzór niezłomności do naśladowania w naszym dalszym, dorosłym życiu.
Z wyrazami szacunku
E. Jaxa - Bykowska
Dyrektorką szkoły była w tym czasie s. Maria Zofia Modzelewska. Wychowawczynią klasy maturalnej S. M. Assunta
Szkoła miała wprawdzie prawa państwowe, lecz Komisja Egzaminacyjna była głównie z poza szkoły, jak np. przewodniczący: pan Kardasiński.
Siostry zakonne nie mogły zadawać nam pytań, nawet jeżeli uczyły nas przedmiotów egzaminacyjnych.
Tematy egzaminów:
Język polski
1. Doktor Judym i Paweł Własow jako wyraziciele poglądów społecznych Żeromskiego i Gorkiego.
2. Walka o postęp u pisarzy polskich wiek oświecenia.
3. Front Narodowy
Matematyka
Trzy zadania na postęp arytmetyczny, równanie trygonometryczne, zadanie geometryczne. Ustne egzaminy obejmowały język polski, matematykę, historię.
W/w dane udało mi się odnaleźć dzięki temu, że prowadziłam pamiętnik
Teraz pozwolę sobie na kilka osobistych wspomnień:
W internacie i szkole przebywałam od roku 1947 do matury 1951. Internat początkowo mieścił się w prywatnej willi na ulicy Dygasińskiego. Codziennie rano uczennice pod opieką sióstr przechodziły na Krasińskiego, gdzie po porannej modlitwie w kaplicy i śniadaniu szły na lekcje. Po lekcjach obiad, spacer w ogrodzie, odrabianie lekcji i wieczorem powrót na Dygasińskiego. Wszystko to wynikało z braku pomieszczeń po zniszczeniach wojennych.
Ze szkoły pamiętam doskonale nauczycielki: S. M. Angelinę jako osobę o wielkim autorytecie, której zawdzięczam "pokochanie fizyki". S. M. Assuntę polonistkę - delikatną, wrażliwą, rozsmakowaną w poezji romantycznej, czytającej nam wiersze i fragmenty prozy, aby zachęcić do czytania lektur obowiązkowych. Często usiłowałyśmy uzyskać od Niej informację, którego poetę bardziej lubi Mickiewicza czy Słowackiego. Po wielu latach w czasie jednego ze spotkań koleżeńskich, wreszcie zdradziła swoją tajemnicę - był to Słowacki. S.M. Bogusława uczyła nas historii, równocześnie wykładała w innych klasach język niemiecki. Pamiętam jak przejęta tym, że nie odrobiłyśmy lekcji zwróciła się do mnie słowami " i ty, Haniu córko pułkownika nie wiesz nic o wojsku rzymskim?"
S. M. Zofia w maturalnej klasie uczyła nas biologii w sposób wymagający a nawet surowy, a jakże skuteczny zwłaszcza dla przyszłych medyczek. Ze świeckich nauczycielek z wielką wdzięcznością wspominam panią Rakowską. To był nauczyciel mistrz. Każdej uczennicy dała możliwość opanowania matematyki, a wybitnie uzdolnionym w tej dziedzinie ( Pryma Skalska, Zosia Szaciłło) zlecała trudniejsze zadania, aby mogły rozwijać swój talent.
Po 50 latach, które minęły od naszej matury, zastanawiam się co nam dała nasza kochana szkoła. Dała dużo:
1. Solidne podstawy wiedzy, mimo trudności okresu stalinizmu, (matura od Sióstr, często tzw. "złe pochodzenia") każda z nas kontynuowała naukę. Mamy w swym gronie profesorów uniwersytetu, inżynierów, filologów, magistrów, lekarzy.
2. Umiejętność nawiązywania kontaktów, otwartość na innych ludzi.
3. Umiejętność organizacji czasu, co w moim przypadku pozwoliło mi godzić obowiązki lekarza z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci.
Oprócz tego wiele wspomnień z życia internatowego i szkolnego, przyjaźni, wycieczek, wydarzeń, zabaw i dowcipów jak chociażby ten wierszyk, ułożony przez Teresę Szretter na tłusty czwartek: Tłusty czwartek - zamiast pączków imperializm - co tu robić trudna rada, A oksykwas z aldehydem w kształt faworków się układa, W grach, zabawach, szale, żartach clarissima przewodniczy I w neuryty uzbrojony mózg ten narząd kierowniczy.
Łączę wyrazy szacunku,
Hanka Ważyńska - Dutkiewicz
Dyrektorką szkoły była w tym czasie s. Maria Zofia Modzelewska. Wychowawczynią klasy maturalnej S. M. Assunta
Szkoła miała wprawdzie prawa państwowe, lecz Komisja Egzaminacyjna była głównie z poza szkoły, jak np. przewodniczący: pan Kardasiński.
Siostry zakonne nie mogły zadawać nam pytań, nawet jeżeli uczyły nas przedmiotów egzaminacyjnych.
Tematy egzaminów:
Język polski
1. Doktor Judym i Paweł Własow jako wyraziciele poglądów społecznych Żeromskiego i Gorkiego.
2. Walka o postęp u pisarzy polskich wiek oświecenia.
3. Front Narodowy
Matematyka
Trzy zadania na postęp arytmetyczny, równanie trygonometryczne, zadanie geometryczne. Ustne egzaminy obejmowały język polski, matematykę, historię.
W/w dane udało mi się odnaleźć dzięki temu, że prowadziłam pamiętnik
Teraz pozwolę sobie na kilka osobistych wspomnień:
W internacie i szkole przebywałam od roku 1947 do matury 1951. Internat początkowo mieścił się w prywatnej willi na ulicy Dygasińskiego. Codziennie rano uczennice pod opieką sióstr przechodziły na Krasińskiego, gdzie po porannej modlitwie w kaplicy i śniadaniu szły na lekcje. Po lekcjach obiad, spacer w ogrodzie, odrabianie lekcji i wieczorem powrót na Dygasińskiego. Wszystko to wynikało z braku pomieszczeń po zniszczeniach wojennych.
Ze szkoły pamiętam doskonale nauczycielki: S. M. Angelinę jako osobę o wielkim autorytecie, której zawdzięczam "pokochanie fizyki". S. M. Assuntę polonistkę - delikatną, wrażliwą, rozsmakowaną w poezji romantycznej, czytającej nam wiersze i fragmenty prozy, aby zachęcić do czytania lektur obowiązkowych. Często usiłowałyśmy uzyskać od Niej informację, którego poetę bardziej lubi Mickiewicza czy Słowackiego. Po wielu latach w czasie jednego ze spotkań koleżeńskich, wreszcie zdradziła swoją tajemnicę - był to Słowacki. S.M. Bogusława uczyła nas historii, równocześnie wykładała w innych klasach język niemiecki. Pamiętam jak przejęta tym, że nie odrobiłyśmy lekcji zwróciła się do mnie słowami " i ty, Haniu córko pułkownika nie wiesz nic o wojsku rzymskim?"
S. M. Zofia w maturalnej klasie uczyła nas biologii w sposób wymagający a nawet surowy, a jakże skuteczny zwłaszcza dla przyszłych medyczek. Ze świeckich nauczycielek z wielką wdzięcznością wspominam panią Rakowską. To był nauczyciel mistrz. Każdej uczennicy dała możliwość opanowania matematyki, a wybitnie uzdolnionym w tej dziedzinie ( Pryma Skalska, Zosia Szaciłło) zlecała trudniejsze zadania, aby mogły rozwijać swój talent.
Po 50 latach, które minęły od naszej matury, zastanawiam się co nam dała nasza kochana szkoła. Dała dużo:
1. Solidne podstawy wiedzy, mimo trudności okresu stalinizmu, (matura od Sióstr, często tzw. "złe pochodzenia") każda z nas kontynuowała naukę. Mamy w swym gronie profesorów uniwersytetu, inżynierów, filologów, magistrów, lekarzy.
2. Umiejętność nawiązywania kontaktów, otwartość na innych ludzi.
3. Umiejętność organizacji czasu, co w moim przypadku pozwoliło mi godzić obowiązki lekarza z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci.
Oprócz tego wiele wspomnień z życia internatowego i szkolnego, przyjaźni, wycieczek, wydarzeń, zabaw i dowcipów jak chociażby ten wierszyk, ułożony przez Teresę Szretter na tłusty czwartek: Tłusty czwartek - zamiast pączków imperializm - co tu robić trudna rada, A oksykwas z aldehydem w kształt faworków się układa, W grach, zabawach, szale, żartach clarissima przewodniczy I w neuryty uzbrojony mózg ten narząd kierowniczy.
Łączę wyrazy szacunku,
Hanka Ważyńska - Dutkiewicz
Szkoła Sióstr Zmartwychwstanek to niezwykła szkoła. Jestem z nią związana od 1969 roku, więcej niż 25 lat, więcej niż połowę mojego życia. Obserwuję jej rozwój, uczestniczę w jej życiu dwutorowo; w latach 1969-1973 jako uczennica tej szkoły, a od 1976 roku do tej pory jako nauczycielka. Dwie strony, dwa spojrzenia,
refleksje i sytuacje- a wrażenia zawsze to samo - to niezwykle miejsce, niezwykli nauczyciele i atmosfera jakiej nie ma w żadnej innej szkole. To szkoła, która daje poczucie własnej wartości i pozawala odnaleźć się w chaosie naszej rzeczywistości. To miejsce do którego zawsze można wrócić szukając oparcia, spokoju i zrozumienia. W szkole życie toczy się zgodnie z zasadami i regułami, niezależnie od zmian politycznych, które w ciągu ostatnich dwudziestu były szkole przychylne lub też starały się ją zniszczyć. Siostry ogromną wagę przywiązywały nie tylko do zdobywania wiedzy ale przede wszystkim do wychowania uczennic w duchu wiary katolickiej. To powoduje według mnie, że szkoła była i jest nadal szkołą elitarną, mającą jasno określone zasady funkcjonowania opierające się regułach wiary katolickiej i przestrzegającą ich realizowania. Dzięki temu to miejsce jest swoistym azylem. Szkoła zawsze miała i ma swoją atmosferę, zawsze wszystko odbywało się tu bez pośpiechu, anonimowości; tu nikt nie został pominięty, pozostawiony sam ze swoimi problemami. Zawsze można było liczyć na wysłuchanie i zrozumienie ze
strony sióstr zakonnych i nauczycieli świeckich. Chciałabym wspomnieć o niezwykle interesujących lekcjach rozbudzających ciekawość świata i poczucie piękna prowadzonych przez ś.p. siostrę Teresę Marię Jasieńską nauczycielkę chemii, ś.p. siostrę Andrzeję Tyras nauczającą geografii, siostrę Bogusławę Kowalczyk nauczycielkę historii i języka niemieckiego, siostrę Jadwigę Baranowską uczącą wychowania plastycznego i pana Wiesława Celińskiego nauczyciela fizyki. Do końca życia nie zapomnę również wspaniałych nauczycieli i wychowawców jakimi są siostra Tarsyla Krymowska nauczycielka języka polskiego, siostra Ligoria Blochlińska nauczycielka matematyki, pani Alina Wokowska nauczycielka biologii i pani Maria Ślusarska nauczycielka nauk społecznych i historii. Ceniłam w nich najbardziej kompetencję i ogromną cierpliwość.
Życie szkoły nie toczyło się tylko w jej murach, szkoła żywo reagowała na wszelkiego rodzaju zmiany jakie zachodziły wokół niej. Wielką wagę zwracano zawsze na odpowiednią oprawę każdej uroczystości. Przedstawienia teatralne w wykonaniu uczennic przygotowane przez siostrę Jadwigę Baranowską uświetniały ważniejsze wydarzenia. Stwarzało to niepowtarzalny klimat. Siostry zawsze dbały aby kontakt ze sztuką miał miejsce również poza szkołą, w galeriach, w teatrach,
kinach, na koncertach i na wycieczkach. Uczyło to młodych ludzi wrażliwości i umiejętności obcowania z pięknem. Mam przekonanie, że dzięki tym wysiłkom stawaliśmy się lepsi.
Chociaż odwiedzałam Polskę kilka razy wcześniej, będąc z wizytą u rodziców mojego Ojca i mojej Mamy, to jednak pierwsze dni w nowej szkole, z koleżankami (w większości o długie dwa lata starszymi), z dala od mojej rodziny w Ameryce, były trudne.
Wszystko było dla mnie nowe- nowy język, kraj, inny system poruszania się, nawet nowy ubiór- rzadko wcześniej wkładałam spódnicę, a mundurku nigdy nie miałam zaszczytu nosić.
Nie miałam natomiast specjalnych trudności z przerzuceniem się na inny język, bo w domu zawsze mówiliśmy po polsku (najwyżej z braćmi się kłóciłam po angielsku, bo znaliśmy więcej przezwisk w tymże języku). Musiałam tylko się douczyć odmieniania niektórych końcówek ( z którymi jednak niekiedy jeszcze i teraz mam trudności). Zdarza mi się, gdy ktoś znienacka wyrwie mnie do odpowiedzi, mruknąć jakiś wyraz nie w niewłaściwym języku. Czasami również chcę użyć jakiegoś słowa, ale nie pamiętam jak ono brzmi po polsku. Ale ogólnie chyba nie jest źle.
Zdaje sobie sprawę, iż większość lęków przed nową szkołą, klasą, nauczycielami-przeżywało większość moich koleżanek. Ale moje troski jeszcze były spotęgowane tym, że, jak już wcześniej wspomniałam, byłam kilka tysięcy kilometrów od rodziny, i że przez kilka lat wcześniej nie chodziłam do `formalnej' szkoły. Uczyłam się w domu, albowiem moi rodzice (bardzo słusznie) uważali, iż amerykańskie szkoły publiczne (tzn. stanowe) nie wiele są warte. Korzystałam w domu z podręczników (na początku również polskich) samodzielnie, a przez dwa lata uczyłam się na korespondencyjnym kursie, w którym co 20 lekcji wysyłałam testy sprawdzane następnie przez nauczycieli i odsyłane z uwagami z powrotem do mnie.
Trudno mi było się przyzwyczaić do polskiego trybu życia. Chociażby taka błaha sprawa jak komunikacja. W Stanach wszędzie, niezależnie od odległości, jeździ się samochodem (chyba, że mieszka się w dużym mieście, ale małe prowincjonalne Jackson, gdzie mieszkaliśmy przeszło pięć lat, do takich nie należy). A tu nagle musiałam poznać tramwaje, autobusy, metro, a co gorsza korzystać z nich na co dzień. Pozwoliło mi to jednak uzyskać trochę samodzielności.
Szkoła, na pierwszy rzut oka, wydawała mi się straszna- potężna, imponująca twierdza Sióstr Zmartwychwstanek. Jednak rzeczywistość w środku była mniej zastraszająca-korytarze pełne światła i przestrzeni, dużo roślin wokół, wygodne, kręcące się krzesła w sali Ia, ukochane robaczki wiszące na ścianie. Koleżanki, po pozbyciu się przeze mnie pierwotnej tremy, okazały się miłe i sympatyczne. Niektóre poznałam na rekolekcjach w Kaniach Helenowskich, które prowadzone bardzo ciekawie, nie dawały jednak zbyt dużo czasu na integrację z koleżankami. Po pewnym czasie poznałam większość klasy. Zapewne pomogło mi w tym moje pochodzenie- każdy miał niezaspokojony głód wiadomości na temat życia w Stanach. Nie wiedziałam na początku jak odpowiadać na pytania - w domu żyło mi się normalnie, nie sądziłam, że jest cokolwiek do opowiadania. Teraz, po setnej już odpowiedzi na odwieczne pytanie o willę na Florydzie (nie, nigdy tam nawet nie byłam) i setnym razie tłumaczeniu, że Backstreet Boys nie są moimi sąsiadami, straciłam to przekonanie.
Nauczyciele również okazali się nie tacy straszni. W każdym bądź razie nie gryzą (no, prawie nikt!).
Nie łatwo mi było się przyzwyczaić do opuszczenia domu rodzinnego - zżyłam się z nim przez te wszystkie lata - i zamieszkanie w domu dziadków, gdzie nikt nie rysował po ścianach, czy z dzikim wrzaskiem radości o 6-ej rano skakał mi po brzuchu było czymś nowym. Przekonałam się jednak , że cisza w domu sprzyja nauce.
Nauka. Ta też nie przebiegała bezproblemowo. Do nowego trybu lekcji zdążyłam się dostosować, a z odrabianiem pracy domowej też nie miałam kłopotów, bo prawie całe życie uczyłam się sama. Jednak niektórych przedmiotów nie uczyłam się w Stanach w ogóle i dlatego musiałam nadrobić zaległości z tym związane - np. chemia czy fizyka. ( W USA chemię lub fizykę ma się w szkole średniej tylko przez rok). W tych przedmiotach jeszcze zdarzają mi się jeszcze i dziś wpadki, jak i czasami przy gramatyce polskiej, której właściwie się nigdy nie uczyłam. Ale to w sumie zrozumiałe i chyba do wybaczenia, zwłaszcza, gdy bierze się pod uwagę fakt że NIGDY nie zwiążę się z tymi przedmiotami na stałe. Moje zainteresowania nie leżą w tym kierunku.
Również nowym, może nie tak przyjemnym doświadczeniem, było odpytywanie i pisanie `prawdziwych' klasówek. W USA nie ma czegoś takiego jak odpowiedź przy tablicy. Nauczyciel prowadzi dyskusję z uczniami bez oceniania ich wypowiedzi czy wiadomości. Gdy pierwszy raz zostałam `wezwana' do wykazanie swej wiedzy było to dla mnie coś strasznego. Pamiętam dokładnie, iż dostałam wtedy... dwóję.
Klasówki również musiałam się nauczyć pisać. `Testy' które miałam poprzednio nie były tego samego rodzaju, co klasówki, a poza tym były nieograniczone czasowo. W USA w ogóle nie ma klasówek. Zapowiadane są dość często `quizy', kartkówki. Klasówki, sprawdziany z dużej ilości materiału, jakie takie nie istnieją. Na półrocze i koniec roku natomiast są `egzaminy', które obejmują odpowiednio okres roku lub półrocza. Trochę trudniej jest się do tego przygotowywać.
Nie jestem chyba w stanie porównać prywatnego liceum Zmartwychwstanek z amerykańską "high school" z tej prostej przyczyny, że, jak już wspominałam, do tej drugiej nigdy nie chodziłam. To, co wiem pochodzi od źródeł pośrednich- opowiadań koleżanek i książek. Cały system szkolny przedstawia się inaczej - co roku wybiera się około 7 przedmiotów, które chce się studiować i zajęcia z każdego przedmiotu odbywają się codziennie: Fakt że można przedmioty dobierać wg własnych zainteresowań jest niewątpliwie atutem tamtejszych szkół, podczas gdy w Polsce wszyscy muszą się uczyć tego samego, niezależnie od swoich zdolności. Uczniowie wybitnie zdolni do nauk ścisłych lub humanistycznych (do których należy myślę moja skromna osoba) odczuwają bolesne tego skutki. Czyli wszystko w szkołach w USA odbywałoby się sielsko-anielsko, gdyby tam jeszcze czegoś uczono! Często prawdziwą wiedzę usuwa się na drugi plan.
Problemy z narkotykami, alkoholem, ciążami nastolatek, nielegalnym posiadaniem broni ( wystarczy popatrzeć na niedawną masakry w Littleton) i wszelkiego rodzaju przemocą są powszechnie znane w Stanach, podczas gdy u Zmartwychwstanek czuję się bezpiecznie. Najwyżej mogę zostać zaatakowana przez rozwścieczoną fankę Robbiego Williamsa - ale tej się nie boję!!
Różnic w poziomie nauki szkoły polskiej w porównaniu do amerykańskiej jest tak wiele, że nie da się ich wszystkich wymienić. Choć czasami ledwie żywa wracam do domu, na pewno wolę harować od rana do nocy, niż na przykład nie wiedzieć, czy Europa znajduje się w Polsce czy odwrotnie ( Moja amerykańska koleżanka nie była tego pewna). Chociaż teraz ( w 2. Klasie liceum) trudno mi jeszcze powiedzieć, co może mi się przydać w życiu , mam nadzieję, że w przyszłości przekonam się sama, jakie znaczenie miało nie tylko noszenie białych bluzek i kraciastych spódniczek, ale również wszystkie te cechy, które charakteryzują Liceum SS. Zmartwychwstanek i wszystkie te umiejętności i wiedza, które nabyłam w ciągu mojego dwuletniego pobytu w szkole przy ulicy Ks. Popiełuszki w Warszawie.
Szkoła Sióstr Zmartwychwstanek to niezwykła szkoła. Jestem z nią związana od 1969 roku, więcej niż 25 lat, więcej niż połowę mojego życia. Obserwuję jej rozwój, uczestniczę w jej życiu dwutorowo; w latach 1969-1973 jako uczennica tej szkoły, a od 1976 roku do tej pory jako nauczycielka. Dwie strony, dwa spojrzenia,
refleksje i sytuacje- a wrażenia zawsze to samo - to niezwykle miejsce, niezwykli nauczyciele i atmosfera jakiej nie ma w żadnej innej szkole. To szkoła, która daje poczucie własnej wartości i pozawala odnaleźć się w chaosie naszej rzeczywistości. To miejsce do którego zawsze można wrócić szukając oparcia, spokoju i zrozumienia. W szkole życie toczy się zgodnie z zasadami i regułami, niezależnie od zmian politycznych, które w ciągu ostatnich dwudziestu były szkole przychylne lub też starały się ją zniszczyć. Siostry ogromną wagę przywiązywały nie tylko do zdobywania wiedzy ale przede wszystkim do wychowania uczennic w duchu wiary katolickiej. To powoduje według mnie, że szkoła była i jest nadal szkołą elitarną, mającą jasno określone zasady funkcjonowania opierające się regułach wiary katolickiej i przestrzegającą ich realizowania. Dzięki temu to miejsce jest swoistym azylem. Szkoła zawsze miała i ma swoją atmosferę, zawsze wszystko odbywało się tu bez pośpiechu, anonimowości; tu nikt nie został pominięty, pozostawiony sam ze swoimi problemami. Zawsze można było liczyć na wysłuchanie i zrozumienie ze
strony sióstr zakonnych i nauczycieli świeckich. Chciałabym wspomnieć o niezwykle interesujących lekcjach rozbudzających ciekawość świata i poczucie piękna prowadzonych przez ś.p. siostrę Teresę Marię Jasieńską nauczycielkę chemii, ś.p. siostrę Andrzeję Tyras nauczającą geografii, siostrę Bogusławę Kowalczyk nauczycielkę historii i języka niemieckiego, siostrę Jadwigę Baranowską uczącą wychowania plastycznego i pana Wiesława Celińskiego nauczyciela fizyki. Do końca życia nie zapomnę również wspaniałych nauczycieli i wychowawców jakimi są siostra Tarsyla Krymowska nauczycielka języka polskiego, siostra Ligoria Blochlińska nauczycielka matematyki, pani Alina Wokowska nauczycielka biologii i pani Maria Ślusarska nauczycielka nauk społecznych i historii. Ceniłam w nich najbardziej kompetencję i ogromną cierpliwość.
Życie szkoły nie toczyło się tylko w jej murach, szkoła żywo reagowała na wszelkiego rodzaju zmiany jakie zachodziły wokół niej. Wielką wagę zwracano zawsze na odpowiednią oprawę każdej uroczystości. Przedstawienia teatralne w wykonaniu uczennic przygotowane przez siostrę Jadwigę Baranowską uświetniały ważniejsze wydarzenia. Stwarzało to niepowtarzalny klimat. Siostry zawsze dbały aby kontakt ze sztuką miał miejsce również poza szkołą, w galeriach, w teatrach,
kinach, na koncertach i na wycieczkach. Uczyło to młodych ludzi wrażliwości i umiejętności obcowania z pięknem. Mam przekonanie, że dzięki tym wysiłkom stawaliśmy się lepsi.
Chociaż odwiedzałam Polskę kilka razy wcześniej, będąc z wizytą u rodziców mojego Ojca i mojej Mamy, to jednak pierwsze dni w nowej szkole, z koleżankami (w większości o długie dwa lata starszymi), z dala od mojej rodziny w Ameryce, były trudne.
Wszystko było dla mnie nowe- nowy język, kraj, inny system poruszania się, nawet nowy ubiór- rzadko wcześniej wkładałam spódnicę, a mundurku nigdy nie miałam zaszczytu nosić.
Nie miałam natomiast specjalnych trudności z przerzuceniem się na inny język, bo w domu zawsze mówiliśmy po polsku (najwyżej z braćmi się kłóciłam po angielsku, bo znaliśmy więcej przezwisk w tymże języku). Musiałam tylko się douczyć odmieniania niektórych końcówek ( z którymi jednak niekiedy jeszcze i teraz mam trudności). Zdarza mi się, gdy ktoś znienacka wyrwie mnie do odpowiedzi, mruknąć jakiś wyraz nie w niewłaściwym języku. Czasami również chcę użyć jakiegoś słowa, ale nie pamiętam jak ono brzmi po polsku. Ale ogólnie chyba nie jest źle.
Zdaje sobie sprawę, iż większość lęków przed nową szkołą, klasą, nauczycielami-przeżywało większość moich koleżanek. Ale moje troski jeszcze były spotęgowane tym, że, jak już wcześniej wspomniałam, byłam kilka tysięcy kilometrów od rodziny, i że przez kilka lat wcześniej nie chodziłam do `formalnej' szkoły. Uczyłam się w domu, albowiem moi rodzice (bardzo słusznie) uważali, iż amerykańskie szkoły publiczne (tzn. stanowe) nie wiele są warte. Korzystałam w domu z podręczników (na początku również polskich) samodzielnie, a przez dwa lata uczyłam się na korespondencyjnym kursie, w którym co 20 lekcji wysyłałam testy sprawdzane następnie przez nauczycieli i odsyłane z uwagami z powrotem do mnie.
Trudno mi było się przyzwyczaić do polskiego trybu życia. Chociażby taka błaha sprawa jak komunikacja. W Stanach wszędzie, niezależnie od odległości, jeździ się samochodem (chyba, że mieszka się w dużym mieście, ale małe prowincjonalne Jackson, gdzie mieszkaliśmy przeszło pięć lat, do takich nie należy). A tu nagle musiałam poznać tramwaje, autobusy, metro, a co gorsza korzystać z nich na co dzień. Pozwoliło mi to jednak uzyskać trochę samodzielności.
Szkoła, na pierwszy rzut oka, wydawała mi się straszna- potężna, imponująca twierdza Sióstr Zmartwychwstanek. Jednak rzeczywistość w środku była mniej zastraszająca-korytarze pełne światła i przestrzeni, dużo roślin wokół, wygodne, kręcące się krzesła w sali Ia, ukochane robaczki wiszące na ścianie. Koleżanki, po pozbyciu się przeze mnie pierwotnej tremy, okazały się miłe i sympatyczne. Niektóre poznałam na rekolekcjach w Kaniach Helenowskich, które prowadzone bardzo ciekawie, nie dawały jednak zbyt dużo czasu na integrację z koleżankami. Po pewnym czasie poznałam większość klasy. Zapewne pomogło mi w tym moje pochodzenie- każdy miał niezaspokojony głód wiadomości na temat życia w Stanach. Nie wiedziałam na początku jak odpowiadać na pytania - w domu żyło mi się normalnie, nie sądziłam, że jest cokolwiek do opowiadania. Teraz, po setnej już odpowiedzi na odwieczne pytanie o willę na Florydzie (nie, nigdy tam nawet nie byłam) i setnym razie tłumaczeniu, że Backstreet Boys nie są moimi sąsiadami, straciłam to przekonanie.
Nauczyciele również okazali się nie tacy straszni. W każdym bądź razie nie gryzą (no, prawie nikt!).
Nie łatwo mi było się przyzwyczaić do opuszczenia domu rodzinnego - zżyłam się z nim przez te wszystkie lata - i zamieszkanie w domu dziadków, gdzie nikt nie rysował po ścianach, czy z dzikim wrzaskiem radości o 6-ej rano skakał mi po brzuchu było czymś nowym. Przekonałam się jednak , że cisza w domu sprzyja nauce.
Nauka. Ta też nie przebiegała bezproblemowo. Do nowego trybu lekcji zdążyłam się dostosować, a z odrabianiem pracy domowej też nie miałam kłopotów, bo prawie całe życie uczyłam się sama. Jednak niektórych przedmiotów nie uczyłam się w Stanach w ogóle i dlatego musiałam nadrobić zaległości z tym związane - np. chemia czy fizyka. ( W USA chemię lub fizykę ma się w szkole średniej tylko przez rok). W tych przedmiotach jeszcze zdarzają mi się jeszcze i dziś wpadki, jak i czasami przy gramatyce polskiej, której właściwie się nigdy nie uczyłam. Ale to w sumie zrozumiałe i chyba do wybaczenia, zwłaszcza, gdy bierze się pod uwagę fakt że NIGDY nie zwiążę się z tymi przedmiotami na stałe. Moje zainteresowania nie leżą w tym kierunku.
Również nowym, może nie tak przyjemnym doświadczeniem, było odpytywanie i pisanie `prawdziwych' klasówek. W USA nie ma czegoś takiego jak odpowiedź przy tablicy. Nauczyciel prowadzi dyskusję z uczniami bez oceniania ich wypowiedzi czy wiadomości. Gdy pierwszy raz zostałam `wezwana' do wykazanie swej wiedzy było to dla mnie coś strasznego. Pamiętam dokładnie, iż dostałam wtedy... dwóję.
Klasówki również musiałam się nauczyć pisać. `Testy' które miałam poprzednio nie były tego samego rodzaju, co klasówki, a poza tym były nieograniczone czasowo. W USA w ogóle nie ma klasówek. Zapowiadane są dość często `quizy', kartkówki. Klasówki, sprawdziany z dużej ilości materiału, jakie takie nie istnieją. Na półrocze i koniec roku natomiast są `egzaminy', które obejmują odpowiednio okres roku lub półrocza. Trochę trudniej jest się do tego przygotowywać.
Nie jestem chyba w stanie porównać prywatnego liceum Zmartwychwstanek z amerykańską "high school" z tej prostej przyczyny, że, jak już wspominałam, do tej drugiej nigdy nie chodziłam. To, co wiem pochodzi od źródeł pośrednich- opowiadań koleżanek i książek. Cały system szkolny przedstawia się inaczej - co roku wybiera się około 7 przedmiotów, które chce się studiować i zajęcia z każdego przedmiotu odbywają się codziennie: Fakt że można przedmioty dobierać wg własnych zainteresowań jest niewątpliwie atutem tamtejszych szkół, podczas gdy w Polsce wszyscy muszą się uczyć tego samego, niezależnie od swoich zdolności. Uczniowie wybitnie zdolni do nauk ścisłych lub humanistycznych (do których należy myślę moja skromna osoba) odczuwają bolesne tego skutki. Czyli wszystko w szkołach w USA odbywałoby się sielsko-anielsko, gdyby tam jeszcze czegoś uczono! Często prawdziwą wiedzę usuwa się na drugi plan.
Problemy z narkotykami, alkoholem, ciążami nastolatek, nielegalnym posiadaniem broni ( wystarczy popatrzeć na niedawną masakry w Littleton) i wszelkiego rodzaju przemocą są powszechnie znane w Stanach, podczas gdy u Zmartwychwstanek czuję się bezpiecznie. Najwyżej mogę zostać zaatakowana przez rozwścieczoną fankę Robbiego Williamsa - ale tej się nie boję!!
Różnic w poziomie nauki szkoły polskiej w porównaniu do amerykańskiej jest tak wiele, że nie da się ich wszystkich wymienić. Choć czasami ledwie żywa wracam do domu, na pewno wolę harować od rana do nocy, niż na przykład nie wiedzieć, czy Europa znajduje się w Polsce czy odwrotnie ( Moja amerykańska koleżanka nie była tego pewna). Chociaż teraz ( w 2. Klasie liceum) trudno mi jeszcze powiedzieć, co może mi się przydać w życiu , mam nadzieję, że w przyszłości przekonam się sama, jakie znaczenie miało nie tylko noszenie białych bluzek i kraciastych spódniczek, ale również wszystkie te cechy, które charakteryzują Liceum SS. Zmartwychwstanek i wszystkie te umiejętności i wiedza, które nabyłam w ciągu mojego dwuletniego pobytu w szkole przy ulicy Ks. Popiełuszki w Warszawie.